Ochroniarz w ciemnym, granatowym stroju spojrzał na blondyna spod byka. Jego brązowe oczy błysnęły przez sekundę w blasku porannego słońca, lecz jednym ruchem zasłonił je daszkiem czapki. Przewrócił kartkę jakiegoś brukowca na druga stronę, uprzednio maczając palec na języku. Luce wydało się to obrzydliwe, ale nie potrafił ustalić, czy to przez fakt wkładania brudnych rąk w usta, czy widok szorstkiego języka obcego człowieka. Chłopak przełknął gęstą ślinę zalegającą w ustach i obrócił głowę w przeciwną stronę, na tablicę korkową. Wiszące na niej kartki i kolorowe ogłoszenia mocno kontrastowały z blado-brązową boazerią i szarym wystrojem korytarza. Na jednej z broszur widniał napis wytłuszczonym drukiem, głoszący jakże motywujące hasło wszystkich podobnych placówek „z nami wyjdziesz na prostą!”. Inny papierek zapewniał zaś o odpowiedniej ilości pracowników z jakże niezbędną tutaj wiedzą oraz doświadczeniem. Reklamy terapii rodzinnych, grupowych i prywatnych, rozpiska symptomów rozmaitych chorób i zaburzeń psychicznych, propozycje „jak namówić bliską mi osobę na przystąpienie do terapii”, a podobnych przykładów było znacznie więcej, na tyle, że szary korek był zasłonięty przez przypiętą na nim makulaturę. Blondyn westchnął cicho przez nos i przygryzł dolną wargę, co było oznaką niczego innego jak zniecierpliwienia. Krążył po korytarzu, mijając recepcję tam i z powrotem pod uważnym okiem stróża dopiero od czterech minut, lecz czas dłużył mu się nieubłaganie. Z jednej minuty robiły się trzy, a z trzech dziewięć; ogromna więc była radość Luki, gdy nadeszła ta długo wyczekiwana chwila. Szkoda tylko, że było to złudnym wrażeniem bycia u celu.
Zaraz po tym, jak drzwi do gabinetu znanego od dawien dawna doktora Berta otworzyły się, Luca stanął w miejscu, jakby miało mu to w czymś pomóc. W tej krótkiej ciszy wyczekiwał tylko zezwolenia na spotkanie się z matką i nawet nie kreował w świadomości myśli rujnujących mu tę szczęśliwą wizję kilkunastu minut. Postać lekarza zamknęła drzwi z taką delikatnością, jakby bał się o zniszczenie ich, lecz w jego postępkach wyczuwalna była inność. Siwiejąca już broda z pożółkłym od papierosów wąsem nie układała się w pozytywną krzywą, potocznie nazywaną uśmiechem, a z gardła nie wydobył się żaden chrapowaty dźwięk. Nic. Vasquez nie miał jednak zamiaru przerywać tej coraz to uciążliwej ciszy, będąc w głębi swojej, wbrew pozorom, naiwnej duszy pełnym nadziei. Ale coś, gdzieś z tyłu głowy szturchało go, szepcząc do ucha scenariusze, których nie chciał usłyszeć. Negatywne myślenie narastało, ściskając chłopaka za serce.
– Doktorze... – zaczął, lecz bezskutecznie. Próbę odezwania się przerwał mu nie tylko sam lekarz, ale i ojciec, który niemalże roztrzaskał w drobny mak szklane drzwi, przez które wszedł. Tuż za nim, wbiegł Marco, wyraźnie przejęty zachowaniem taty.
Luca na widok ojca napiął wszystkie mięśnie i cofnął się o kilka kroków, gdyż ten natarł na niego, jakby miał się nie zatrzymać. Na całe szczęście, najstarszy z synów w porę zatrzymał Leonarda, łapiąc go za ramie. Nie było niczym dziwnym, że owa dłoń szybko została odtrącona.
Przez sekundy liczone na palcach jednej ręki ojciec i syn wymieniali miedzy sobą spojrzenia, prowadząc pewnego rodzaju grę, której zwycięzcą nie mógł być nikt inny jak Jego Ekscelencja. Blondyn przełknął ślinę i z lekko zmarszczonymi brwiami patrzył na ogromną postać przed nim. Mimo wrzącej ze złości krwi w żyłach nie miał zamiaru zniżyć się do poziomu padre, wręcz przeciwnie. W momencie, w którym chłopak mógłby spuścić swoje emocje ze smyczy, odpuścił, odwracając wzrok. Napięcie, mimo tego drobnego i pozornie kończącego niewidzialny spór gestu wcale nie zelżało. Pełnym rozsierdzenia głosem, Lou dostał polecenie wyjścia ze szpitala i znalezienia samochodu, więc nie chcąc awantury, jak pies z podkulonym ogonem opuścił miejsce.
Nie minęła sekunda, a u jego boku znalazł się brat.
– Nie gniewaj się na niego. – Marco zaczął ostrożnie, doskonale zdając sobie sprawę z niezadowolenia, a wręcz żalu Luki. – Jest jaki jest – westchnął. – Musimy to przeczekać.
Dwudziestolatek zatrzymał się nagle. Przygryzł policzek i sięgnął do kieszeni luźnej bluzy po paczkę papierosów, by wyciągnąć sztukę i odpalić, wahając się przed tym. Nie chciał zostawiać brata z niczym, lecz zaistniała sytuacja zniechęciła go do rozmów, nawet z kimś, kogo śmiało uważa za przyjaciela. Miał żal również do niego, za to, że po kilku tygodniach nieobecności zjawia się nagle i to w towarzystwie człowieka reklamującego się jako złoty opiekun i głowa rodziny.
– Jasne – powiedział bezsilnie i pokiwał lekko głową, a żeby nie zostawiając brata z niczym i dać mu do zrozumienia, że niekoniecznie ma ochotę na rozmowy, zwłaszcza te moralizatorskie, oznajmił, że w domu zjawi się dopiero pod wieczór. Nie spotkał się z żadnym protestem czy próbą zatrzymania go na miejscu, wiec włożył do uszu słuchawki, które zostały mu zwrócone zanim opuścił szpital i z krzywą propozycją uśmiechu na pożegnanie po prostu poszedł w swoją stronę.
– Doktorze... – zaczął, lecz bezskutecznie. Próbę odezwania się przerwał mu nie tylko sam lekarz, ale i ojciec, który niemalże roztrzaskał w drobny mak szklane drzwi, przez które wszedł. Tuż za nim, wbiegł Marco, wyraźnie przejęty zachowaniem taty.
Luca na widok ojca napiął wszystkie mięśnie i cofnął się o kilka kroków, gdyż ten natarł na niego, jakby miał się nie zatrzymać. Na całe szczęście, najstarszy z synów w porę zatrzymał Leonarda, łapiąc go za ramie. Nie było niczym dziwnym, że owa dłoń szybko została odtrącona.
Przez sekundy liczone na palcach jednej ręki ojciec i syn wymieniali miedzy sobą spojrzenia, prowadząc pewnego rodzaju grę, której zwycięzcą nie mógł być nikt inny jak Jego Ekscelencja. Blondyn przełknął ślinę i z lekko zmarszczonymi brwiami patrzył na ogromną postać przed nim. Mimo wrzącej ze złości krwi w żyłach nie miał zamiaru zniżyć się do poziomu padre, wręcz przeciwnie. W momencie, w którym chłopak mógłby spuścić swoje emocje ze smyczy, odpuścił, odwracając wzrok. Napięcie, mimo tego drobnego i pozornie kończącego niewidzialny spór gestu wcale nie zelżało. Pełnym rozsierdzenia głosem, Lou dostał polecenie wyjścia ze szpitala i znalezienia samochodu, więc nie chcąc awantury, jak pies z podkulonym ogonem opuścił miejsce.
Nie minęła sekunda, a u jego boku znalazł się brat.
– Nie gniewaj się na niego. – Marco zaczął ostrożnie, doskonale zdając sobie sprawę z niezadowolenia, a wręcz żalu Luki. – Jest jaki jest – westchnął. – Musimy to przeczekać.
Dwudziestolatek zatrzymał się nagle. Przygryzł policzek i sięgnął do kieszeni luźnej bluzy po paczkę papierosów, by wyciągnąć sztukę i odpalić, wahając się przed tym. Nie chciał zostawiać brata z niczym, lecz zaistniała sytuacja zniechęciła go do rozmów, nawet z kimś, kogo śmiało uważa za przyjaciela. Miał żal również do niego, za to, że po kilku tygodniach nieobecności zjawia się nagle i to w towarzystwie człowieka reklamującego się jako złoty opiekun i głowa rodziny.
– Jasne – powiedział bezsilnie i pokiwał lekko głową, a żeby nie zostawiając brata z niczym i dać mu do zrozumienia, że niekoniecznie ma ochotę na rozmowy, zwłaszcza te moralizatorskie, oznajmił, że w domu zjawi się dopiero pod wieczór. Nie spotkał się z żadnym protestem czy próbą zatrzymania go na miejscu, wiec włożył do uszu słuchawki, które zostały mu zwrócone zanim opuścił szpital i z krzywą propozycją uśmiechu na pożegnanie po prostu poszedł w swoją stronę.
jeśli ktoś ma ochotę, na wątek z Luką, to proszę bardzo :x
Biere.
OdpowiedzUsuń~Katfrin