19 mar 2020

Od Travisa

Wbiłem zaspane spojrzenie w sufit. Leżałem nieruchomo na plecach czując narastające w mojej głowie pulsacje. Zakląłem pod nosem i podniosłem do pozycji siedzącej, przecierając niemrawo oczy. Jeszcze na parę szybkich chwil ukryłem twarz w dłoniach i pozwoliłem powiekom opaść dosłownie na sekundę. Zegarek elektryczny, stojący na niewielkiej szafce nocnej, wskazywał godzinę dziewiątą zero trzy. Wydawałoby się, że to wcale nie tak wcześnie, a wręcz przeciwnie – dość późno, szkoda dnia na leniuchowanie w łóżku! Nie miałem jednak ochoty wstawać razem ze wchodem słońca, by spędzić poranek w jakkolwiek produktywny sposób. Owszem, mógłbym iść do parku, pobiegać lub chociaż pospacerować, ale kogo chcę oszukać? Nikomu po zaledwie czterech przespanych godzinach nie chciałoby się opuszczać ciepłego azylu, jakim w takiej sytuacji niewątpliwie staje się własne, miękkie łóżko. Nie mogłem spać. Nie mogłem spać do pieprzonej czwartej trzydzieści! Nie śpię dobrze, odkąd świat stanął na głowie i wszystko się pokomplikowało. Tkwię w miejscu, a każda wskazówka, na którą natrafiam okazuje się być ślepym zaułkiem. Nie odpuszczę jednak, póki nie odnajdę starszego brata. Wiele razy próbowałem odtworzyć w głowie scenariusz, który wydarzy się w przyszłości – jak tak naprawdę będzie wyglądało nasze spotkanie? Najbardziej przerażała mnie myśl, że człowiek, który kiedyś stanowił dla mnie złoty wzór, autorytet godny naśladowania, zmienił się nie do poznania. Skąd ta myśl? Próbuję ze wszystkich sił wyprzeć z mojej głowy myśl, że tak naprawdę Josh ma swoją rodzinę głęboko w poważaniu, skoro nie daje jakichkolwiek znaków życia.
Otrząsnąłem się z myśli, wytężając wzrok. Spojrzałem w stronę okna zasłoniętego żaluzją, zza której, przez niewielkie prześwity, przedzierały się blade promienie słońca. Zapowiadało to, iż pogoda na dworze musi być dziś nie najgorsza.
– Nie najgorsza... – mruknąłem – ...taka w sam raz, by iść do pracy! – Wymuszony uśmiech, w którym wyraźnie wyczuć można było porządną nutkę goryczy, zagościł na mojej twarzy. Dziś wyjątkowo mi się nie chciało, potrzebowałem jednak pieniędzy, żeby móc nadal mieszkać w obecnym lokum. Muszę przyznać – bardzo lubiłem tę kawalerkę, była niewielka, lecz bardzo przytulna, emitowała ciepłą aurą i pierwszy raz czułem się gdzieś tak komfortowo i spokojnie. Za kilkanaście minut musiałem jednak opuścić bezpieczne mury mieszkania i wsiąść w linię nr 164, która miała zawieźć mnie na przystanek znajdujący się dwieście metrów od miejsca mojej obecnej pracy. Obsługa strzelnicy nie była, rzecz jasna, profesją marzeń, lecz zdarzały się już gorsze posady. Oraz gorsi szefowie. No i współpracownicy.
Na strzelnicy oprócz mnie, kręcił się jeszcze tylko jeden pracownik – Jeffrey. Wyglądał na dość niezdarnego i oderwanego od rzeczywistości. Rozmowy z nim przeważnie kończyły się nagłymi zmianami tematu lub kroczeniem w tematy dziwne i kompletnie dla mnie niezrozumiałe. Podczas, gdy moja twarz malowała się w totalnej dezorientacji, Jeff potrafił się tylko idiotycznie podśmiechiwać, błądząc wzrokiem po obskurnych i odrapanych ścianach strzelnicy. Stanowił jednak dla tego miejsca pewnego rodzaju znak rozpoznawczy, praktycznie wszyscy go tu znali. I nie tylko tu, bo poza obrębem naszego miejsca pracy, również nie stronił sobie od znajomych. W jakiś sposób wzbudzał sobie ich sympatię i zainteresowanie, często widziałem go stojącego na uboczu i gadającego z jakimś podejrzanym typem. Ostatnimi czasy kręci się ich tu znacznie więcej. I mam wrażenie, że to wcale nie ma nic wspólnego z tym, że szef postanowił jakiś czas temu otworzyć pod strzelnicą jakąś spelunę, którą dumnie zdaje się nazywać barem. To znaczy, nie bezpośrednio. Podziemny lokal śmierdzi mi na odległość nielegalnymi interesami. Brzmi poniekąd sensownie, bowiem komu opłacałoby się prowadzić strzelnicę w samym centrum dzielnicy Lower East Xosk? Kokosów nie da się na tym zbić, a za coś żyć trzeba. Czułem się jednak poirytowany faktem, iż szef nie chce mnie w nic wtajemniczyć, na pewno nie w takim stopniu, w jakim wtajemniczył w to Jeffreya. Czymkolwiek to jest. Rzeczywiście, mój staż pracy w tym miejscu nie jest jakiś wybitnie długi, ale zżera mnie ogromna ciekawość, co tak naprawdę dzieje się pod podłogą zapyziałej strzelnicy.
Zdarzyło mi się być kilka razy w podziemiach. Kiedy na – nazwijmy to – powierzchni brakowało klientów, wołano mnie na dół, niejako do pomocy przy nalewaniu piwa, czy rozpakowywaniu paczek z alkoholem. To wystarczyło jednak, by niekiedy zakręcić się między stolikami i znaleźć jakże przypadkiem w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Rozmowy szemranych typów dotyczyły, a i owszem, jakichś pokręconych rzeczy. Nie wiem, w którym momencie mojego życia zacząłem przebywać z członkami Zaekneth praktycznie każdego dnia, w jednym pomieszczeniu. A może raczej – kiedy to sobie uświadomiłem i przyznałem, że tak faktycznie jest. Tematem ich rozmów przeważnie były – dość nierealne jak na moje – plany podbicia innych dzielnic, a także stworzenie podziemnych tuneli łączących dzielnicę Noxwood z pozostałymi dzielnicami. Najbardziej nurtowała mnie jednak kwestia (najbardziej niedorzeczna z niedorzecznych, ale jednak ciekawa) przejęcia czyichś zdolności, jak gdyby nabycia ich, przekazania drugiej osobie. Choćby przy użyciu pomocy. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co ten człowiek miał na myśli, używając tego określenia, ale sądząc po krzywym uśmieszku zdobiącym jego twarz – było to coś...
– Sanders, wracaj na ziemię i zanieś tej przeuroczej pani w kącie lokalu jakiegoś dobrego drinka. – Z głębokiego zamyślenia wyrwał mnie nieco zniecierpliwiony głos szefa, który pstryknął palcami centralnie przed moją twarzą, po czym chwycił pokaźnych rozmiarów kufel do piwa i zaczął samodzielnie obsługiwać się przy nalewaku.
– Ta jest – mruknąłem, wyrwany z głębokiego zamyślenia. Z jednej strony byłem wdzięczny szefowi, za obudzenie mnie z tego snu na jawie, bo w mojej głowie zaczynały powoli snuć się najczarniejsze scenariusze. Rozejrzałem się po obszernej półce, która była w rzeczywistości wystawą najróżniejszych alkoholi, chwyciłem za butelkę smakowej wódki i, używając swoich nędznych barmańskich umiejętności, zmieszałem ją z jakimś syropem. Nie żałowałem również soku żurawinowego, a także lodu. Jakkolwiek się to prezentowało, musiało spełnić wymagania klientki, której teraz wypatrywałem bacznym wzrokiem po każdym zakamarku lokalu. Jest.
Przyjrzałem się dziewczynie nieco uważniej, siedziała na samym końcu pomieszczenia, które nie był jakichś pokaźnych rozmiarów, aczkolwiek w panującym dookoła półmroku, ciężko było dostrzec jakikolwiek szczegół. Chwyciłem więc kieliszek z drinkiem i ruszyłem w stronę kobiety. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, kiedy znalazłem się już w zasięgu jej uwagi, to jej prawy nadgarstek – pusto. Niespodziewanie poczułem wewnątrz ulgę. Ulgę? Dziewczyna nie mogła pochodzić z Brightville, bo w miejscu takim jak to, zapewne nawet nie zdążyłaby zamówić sobie drinka.
– No nareszcie – skwitowała krótko, świdrując mnie wyczekującym spojrzeniem. Uniosła lekko brwi, kiedy przeniosła swój wzrok na postawiony przed nią kieliszek z przygotowanym trunkiem. Dobra, czyli jest aż tak źle.
W tym momencie powinienem po prostu uśmiechnąć się, zapewnić ją, jak bardzo się starałem! i odejść. Dlaczego więc... jakiś cichy głosik w mojej głowie podpowiadał mi, że dobrą decyzją byłoby zatrzymać się tutaj nieco dłużej, przedłużyć tę konwersację o dość słabym starcie chociaż o kilka minut? Intuicja podpowiadała mi, że ta istota, o świdrujących go coraz wyraźniej, błękitnych oczach może dać mu odpowiedzi. Lub zna kogoś, kto...
– Na co tak patrzysz? – Sprawiała wrażenie bardzo zniecierpliwionej i poirytowanej. Nie wiem, jak długo musiałem stać przy jej stoliku i analizować wszystko w głowie, ale widocznie trwało to zbyt długo. Nadal nie wiedziałem jednak, jak zacząć... Nie mogę tak po prostu spytać o Josha, to byłoby... zbyt ryzykowne. Zarazem nie chcę wkupiać się w jej łaski, bo i też nie wygląda mi na taką, która szuka tu przyjaciół.
– Jesteś z Lower East Xosk? – zająłem miejsce na przeciwko niej, przybierając może nieco przesadnie ciekawski wyraz twarzy. – Racja, dość nieprzyjemna dzielnica. Ludzie też średni, więc fakt faktem lepiej pić jednak samemu. – W wypowiedzi tej nie było ani krzty sarkazmu, kieliszek faktycznie wydawał się być lepszym towarzyszem, aniżeli ktokolwiek, kto kręcił się na przecznicach tej części miasta.
– Sanders, wracaj na strzelnicę, przyszedł klient.
Czy mój szef robi wyjątkowo dziś robi to specjalnie? Zdaje się mieć na mnie znacznie baczniejsze oko, aniżeli tam do góry. Zakląłem pod nosem, posyłając dziewczynie ostatnie, znaczące spojrzenie. Musiałem mieć jednak pewność. W jednej chwili podniosłem się z krzesła, spiąłem wszystkie mięśnie i świat jak gdyby zawirował. A właściwie spowolnił, dosłownie. Nim szef w poirytowaniu złapie się za głowę, ja będę już wiedział, czy ta filigranowa osóbka siedząca na przeciwko jest z Midmire, czy może z Zaekneth. Wystarczyły dosłownie trzy kroki, bym znalazł się za jej plecami i wyraźnie dostrzegł na jej karku niewielki fragment tatuażu. Bogu dzięki, że postanowiła związać włosy w taki, a nie inny sposób – wprawdzie opadały one luźno na ramiona, lecz dziewczyna przegarnęła je sobie do przodu, jedynie część z nich była spięta z tyłu głowy. To wystarczyło jednak, by dostrzec ten jeden, najważniejszy element. Zaekneth.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – mężczyzna warknął, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
– Ja? Ja tylko roznoszę drinki – wzruszyłem ramionami, karcąc siebie w duchu za to, co właśnie powiedziałem. Tak, moja odpowiedź faktycznie brzmiała tak idiotycznie, na jaką wyglądała. I w dodatku szef najwidoczniej przestał mi ufać. O ile kiedykolwiek można było mówić tu jakimś zaufaniu. Nie chciałem jednak wiedzieć, co więcej ma mi do powiedzenia, dlatego czym prędzej spuściłem wzrok i udałem się w kierunku schodów prowadzących na strzelnicę. Głowa na chwilę zrobiła się ciężka, a wszystko dookoła zawirowało – trwało to na szczęście zaledwie kilka sekund, by po chwili wrócić do normalnego stanu.
– Te skutki uboczne mnie kiedyś wykończą – mruknąłem sam do siebie, znajdując się po raz kolejny dzisiejszego dnia w zapyziałej dziurze znanej również jako strzelnica. Ku mojemu zdziwieniu pomieszczenie było jednak puste. Jeśli nawet przed kilkoma minuty był tu jakiś klient, to najwyraźniej nie lubił czekać. Usiadłem na stołku, znajdującym się za ladą i spuściłem głowę. Nie, nie, NIE! Wszystko źle! Co robię nie tak? Najwidoczniej tam na dole każdy podejrzany ruch jest uważnie monitorowany, a ściany mają uszy. Wielokrotnie zdarzyło mi się zasnąć na starym fotelu w magazynie i nawet, jeśli zostałem jakimś cudem przyłapany, to szef bagatelizował sprawę, a nawet skwitował to przelotnym uśmiechem. Muszę być ostrożniejszy. Muszę...
Skrzypnięcie drzwi odciągnęło mnie (zresztą po raz kolejny dzisiejszego dnia) od burzy myśli. Kiedy uniosłem zmęczone spojrzenie, pierwszym, co zauważyłem, były błękitne oczy. Dziewczyna stała oparta o zatrzaśnięte drzwi prowadzące do baru i czekała. Jej pytający wyraz twarzy wskazywał jednoznacznie, że doskonale wie, iż nie zainteresowałem się nią bez powodu.
– No nie patrz tak – powiedziałem, unosząc rozłożone dłonie w obronnym geście. – Nie wiem, co sobie myślałem, po prostu... Różnisz się nieco od reszty, a tak się składa, że muszę dostać się do Noxwood bez większych podejrzeń.
Wydusiłem to z siebie. Nie wiem, na jakiej podstawie oczekiwałem, że mi pomoże. Nie wiedziałem w ogóle, czego mogę się po niej spodziewać. Jeśli zgodzi się wprowadzić mnie do ludzi ze swojej frakcji, choćby nie wiem, ile to miało kosztować, będę skłonny podjąć to ryzyko. Jeśli jednak zapyta o powód... nie będę mógł szepnąć słowa o Joshu Sandersie.

Delilah? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

@GT - Tyler